Śnieżnik
Góry Bialskie
marzec 2006

Dwudniowa wyprawa na Śnieżnik
duże opady śniegu i temperatura w okolicach -2,5°C

 

Niestety zdjęć nie ma, ponieważ żadnych nie zrobiłem. W zamian za to chciałbym opowiedzieć historię tej wyprawy, która niejednemu turyście może zmrozić krew w żyłach. Niech historia ta będzie przestrogą dla wszystkich, którzy wybierają się w góry i myślą, że są na wszystko przygotowani i nic nie może ich zaskoczyć.

Opowieść tą przedstawię własnymi słowami tak jak ją pamiętam. Być może pozostali uczestnicy wyprawy opowiedzieliby ją inaczej, ja jednak tak te wydarzenia zapamiętałem i tak je opisuje nie starając się za bardzo ich podkolorowywać (być może inni autorzy opowiadań czasami lubią coś zmyślać; ja pisze o czystych faktach).

Uczestnikami wyprawy były trzy osoby:

Plan naszej wyprawy był dość prosty, a wyprawa ta nie miała się za bardzo różnić od poprzednich. Byliśmy umówieni o 8.00 w piątek (obaj z Grześkiem dostaliśmy na ten dzień urlop, a ja dodatkowo wiedziałem, ze w żaden inny weekend do końca zimy nie będę mógł nigdzie się wybrać ), Grzesiek miał przyjechać do mnie, potem dwie godziny jazdy do Bielawy, półtorej godziny marszu na miejsce noclegowe, pozostawienie cięższego sprzętu i dalsza wędrówka bez obciążenia wcześniej zaplanowaną trasą, wieczorem powrót do stanowiska noclegowego, rozbicie namiotu, kolacyjka i dwugodzinny wypad góry z latarkami, spanie, rano śniadanie, zwinięcie namiotu i powrót do samochodu. Mieliśmy wcześniej wracać, bo Grzesiek miał być o 14.00 w sobotę na ślubie kuzyna. Takie były plany, któż jednak mógł przypuszczać, że ten misternie ułożony plan może tak łatwo się zawalić jak domek z kart.

Zaczęło się od mojego telefonu do Grześka. Wieczorem dzień przed wyprawą stwierdziłam, że trzeba wszystko potwierdzić wiec zatelefonowałem nieszczęsny do kolegi. Grzesiek powiedział, że wszystko idzie z planem tylko jest jedna drobna zmiana – Gostek chce jechać z nami i rano przyjedzie do mnie przed ósmą.

W piątek rano po spakowaniu ostatnich rzeczy i zjedzeniu śniadania byłem zwarty i gotowy przyjąć wszystkie wyzwania nadchodzącego dnia. Chłopcy spóźnili się o pół godziny, wypili u mnie jeszcze kawkę i zaczynaliśmy się zbierać do wyjścia, gdy oni nagle mówią mi, że musimy jeszcze podskoczyć do Wrocławia (ja mieszkam w Opolu), bo Gostek nie zdążył nabyć rakiet śnieżnych. Ja z Grześkiem chodzimy w rakietach, przy śniegu do pasa nie było żadnych szans by Gostek był w stanie iść za nami bez rakiet. No cóż z oporami i zgrzytając zębami zgodziłem się na jazdę do Wrocławia.

 Jechaliśmy samochodem Grześka. Po drodze zatankowaliśmy gaz i bez większych problemów dojechaliśmy do granic Wrocławia. Przed samym Wrocławiem dowiedziałem się, że Gostek nie wziął gotówki, bo jej po prostu nie ma. Powiedział, że planował nabyć rakiety na kredyt. Trochę mnie ta sytuacje zdenerwowała, ale nadal starałem się panować nad sobą i nie dawać po sobie poznać, że jestem już mocno zniecierpliwiony. Grzesiek coś musiał zauważyć w moim zachowaniu bo powiedział, żebym się nie martwił – jak on brał kredyt na samochód to trwało to tyko 15 minut.

 Dotarliśmy do Wrocławia. W sklepie na szczęście mieli rakiety, Gostek wypełnił formularz kredytowy, a sprzedawca powiedział, że za godzinę do nas zadzwoni jak bank ustali czy może Gostkowi udzielić kredytu. Sprzedawca nie wyglądał na takiego, który sprzedaje rakiety na kredyt codziennie – myślę, że robił to po raz pierwszy. Była godzina 11.00, poszliśmy na pizzę. Godzinę po tym wracamy do sklepu, sprzedawca mówi, że bank się jeszcze nie odzywał. Poszliśmy przejść się po mieście.

 Mnie było naprawdę głupio tak chodzić, bo byłem ubrany jak na wyjście w góry to znaczy zamiast spodni nieprzemakalnych to na jazdę samochodem miałem założone tylko takie specjalne odprowadzające pot kalesony. Chodząc po Wrocławiu musiałem wyglądać naprawdę groteskowo.

 Zbliżała się 12.30, stwierdziłem, że trzeba iść do sklepu i rozwiązać sytuacje. Wymusiliśmy na biednym sprzedawcy by zadzwonił do banku. W banku powiedzieli, że przez cały czas czekali na telefon ze sklepu, bo numer telefonu domowego Gostka był nieprawidłowy, po wyprostowaniu sytuacji procedura kredytowaniu powoli zaczęła się jakoś toczyć.

O 14.30 Gostek miał rakiety. Byłem całą sytuacją naprawdę wkurzony i tym razem było to po mnie już widać. Gostek próbował mnie jakoś uspokoić i ciągle powtarzał, że przecież pojechaliśmy na wypoczynek, więc powinienem się wyluzować – kurcze jakoś nie potrafiłem.

 W końcu ruszyliśmy na wymarzoną wyprawę. Przed nami było jeszcze 2,5 godziny jazdy. Wyglądało na to, że nic nieoczekiwanego nie może się już zdarzyć, a jednak …

 W Radochowie (trzy kilometry przed Lądkiem, a dwadzieścia trzy przed naszym miejscem docelowym) stanął samochód. Okazało się, że jeszcze we Wrocławiu Grzesiek przez przypadek przełączył samochód z gazu na benzynę i zużył caluteńką benzynę w baku. Samochód miał nowoczesną instalacje gazową z komputerem i nie dało się w żaden sposób zapalić na samym gazie.

 Obszedłem wszystkie domy w okolicy – nikt nie miał do sprzedania nawet litra benzyny. Postanowiliśmy z Grześkiem przejść się na stacje benzynową oddaloną na szczęście tylko o trzy kilometry od miejsca naszego postoju. W połowie drogi nagle dzwoni Gostek. Zatrzymał samochód jadący drogą i kierowca zgodził się sprzedać mu cztery litry benzyny (miał je w kanisterku). My cali szczęśliwi mówimy Gostkowi, żeby do nas podjechał, a ten na to, że trzeba zapłacić kierowcy 16 zł za benzynę, a on przecież nie ma pieniędzy……….

 O 18.00 samochód ruszył.

 Pojechaliśmy już do domu. O 21.00 byłem na miejscu w domu w Opolu. Gostek do końca mówił o „luzowaniu” i jakoś mu na myśl nie przyszło powiedzieć: „przepraszam chłopaki, zawaliłem wam całkiem wyprawę”.

 Ale nic złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki Gostkowi spędziłem caluteńką sobotę z moimi dziećmi.

 Na zakończenie mojej opowieści chciałbym dać Wam pewną radę na przyszłość (może unikniecie tak śmiesznych sytuacji, w jakich ja się znalazłem) : gdy będziecie się gdziekolwiek wybierać nie bierzcie kredytów …